Mérida y Navidad

Ponad 3 miesiące temu pisałam o wyjeździe, o ekscytacji podróżą, ale też o czasem kręcącej się łezce w oku za tymi, którzy zostali daleko. Dzisiejszy post jest niejako odwrotny – będzie o powrocie. 

Oczywiście, wraca się do określonego miejsca, do miejsca znajomego, ale właśnie… Dlaczego znajomego? I dlaczego liczenie dni do powrotu czasem staje się wręcz rytuałem? Wydaje mi się, że tak naprawdę nie czeka się na konkretne miejsce. Nie odlicza się dni do momentu, gdy zamiast 20 stopni za oknem będzie 0, nie tęskni się też za tylko i wyłącznie karpiem czy polską kolędą. Przy odrobinie kreatywności (no dobrze, może z wyjątkiem tej pogody…) taką scenografię można sobie zrobić w dowolnym miejscu na świecie. A przecież nie o to chodzi.

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że powrót nie jest chyba tak naprawdę wracaniem do konkretnego miejsca, lecz jest wracaniem do konkretnych ludzi. Do tych, na których się czeka i którzy czekają na ciebie. I wtedy już znaczenie traci to, że znów w Święta zapewne nie będzie śniegu, tylko deszcz. Przestaje być istotne, że może świąteczne ciasto nie wyszło najlepiej albo że choinka, jak co roku ubierana z wielkim zaangażowaniem, znów wygląda kiczowato, choć tym razem miała być piękna…
Antoine de Saint-Exupéry powiedział kiedyś, że „najważniejsze jest, by żyć dla powrotu”. I chyba faktycznie coś w tym jest, bo jeśli nie ma się dokąd wracać, paradoksalnie trudniej jest iść przed siebie. Miejsce powrotu jest (czy też: powinno być) miejscem stabilizacji, ciepła, miłości…
I właśnie takiego miejsca i takiego przeżycia nadchodzących Świąt chciałabym Wam życzyć.

Żeby jakoś dopełnić ten wpis, zapraszam do lektury wiersza Gałczyńskiego pt. „Powrót”. Znajdziemy w nim, oprócz tytułowego powracania, także bożonarodzeniowy akcent. Poeta z nostalgią i tęsknotą sięga pamięcią do czasów dzieciństwa i w nieco idylliczny sposób wspomina spędzaną z najbliższymi Wigilię.

Powrót

A podana jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?),
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?”
„Wędrowałem przez głupi świat „.
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
Że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:
Lulajże, Jezuniu,
moja perełko,
Lulajże, Jezuniu,
me pieścidełko.

Post bez zdjęć też byłby niejako niekompletny. Dzisiaj więc czas na kilka fotek z Extremadury, wspólnoty autonomicznej nieco zapomnianej i nieturystycznej, a tak wartej odkrycia. Już sama stolica – Mérida – skrywa wiele zabytków z okresu rzymskiego (zresztą na liście UNESCO), na czele ze świetnie zachowanym teatrem.
Zresztą, wybór Extremadury jako ilustracji tego właśnie wpisu nie jest przypadkowy…

Hasta luego y feliz Navidad!